Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lecz było rzeczywistością. W powietrzu unosił się zapach lekarstw, a tu na łóżku umierał Żegota z wyschniętą na pergamin twarzą, po której saczały się dwie łzy.
Wszedł dr. Frumkin i Żegota musiał przełknąć jakieś lekarstwo. Puls nie podobał się doktorowi.
— Zmęczył się pan. Za dużo pan mówił. Może panu coś przeczytać?
Żegota skinął powiekami. Doktór podał Dowmuntowi książkę. Były to nowelki Czechowa po rosyjsku. Andrzej zaczął czytać. Sam nie rozumiał słów, wypowiadanych przez siebie, czytał drewnianym głosem jedną stroną za drugą, aż wreszcie ktoś dotknął jego ramienia. Lekarz dawał znaki, by przestał.
Chory spał. W salonie lekarz rzekł półgłosem.
— Ja tu posiedzę, a na pana czeka pani Ewa z obiadem.
Przeraziła go myśl, że zostanie z nią sam na sam, zresztą, nie mógłby teraz jeść.
— Dziękuję — rzekł — posiedzę z panem.
Lecz w tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Janek. Pewnym krokiem zbliżył się do Dowmunta i ukłonił się, wyciągając rękę:
— Jestem Janek Żegota. Mamusia prosi pana na obiad.
Andrzej spuścił oczy i wyszeptał:
— Przeproś, proszę, mamusię, ale nie chce mi się jeść. Dziękuję.
Lecz chłopak nie ustępował
— Proszę pana, niech pan jednak przyjdzie. Mamu ia tak cierpi, może ją pan trochę rozerwie.
— Tak, tak, — dorzucił doktór — niech pan pójdzie.
Podniósł się ciężko i szedł obok niego, obok… syna. Duży jest…
— Ile masz lat, Janku?
— W listopadzie skończyłem trzynaście, proszę pana.
— W listopadzie?… Tak, tak… listopad… marzec…