Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chandra cię złapała? Spleen? A może najdroższa puściła w trąbę?… No, gadajże do kaduka! Na giełdzie przegrałeś?
Andrzej wstał i rozstawionemi palcami przeprowadził po zburzonych włosach.
— Przegrałem. Nie na giełdzie, ale przegrałem.
— Ile?
— Więcej niż pieniądze.
— Niech mnie piorun strzeli, jeżeli to nie chandra obostrzona. Daj spokój i każ nam przynieść śniadanie. Głodny jestem, a przez cały ranek musiałem pisać artykuł.
Przeszli do jadalni. Żegota z wilczym apetytem zabrał się do jedzenia. Dowmunt kazał sobie dać mocnej herbaty.
— Wiesz, — zaczął Żegota, — mam pewien projekt. Na Wołyniu jesień jest wspaniała. W Ostapówce u mnie istny raj. Dwór wielki, stawy rybne. Pojechałbyś ze mną. Odpoczniesz i ja odpocznę, bo coś źle ze zdrowiem. Jedźmy! Żona będzie rada, smarkacza mego zobaczysz. Co?….
Andrzej pociągnął tęgi łyk herbaty i odsunął krzesło.
— Pojechałbyś. A żeby cię zachęcić, dodam, że spotkasz tam kogoś z Dorpatu.
— Nie pojadę.
— Dlaczego?
— Bo, wogóle wracam.
— Dokąd? — zdziwił się Żegota.
— Do Afryki.
— Jakto wracasz? Przecie nie na stałe?
— Na zawsze.
Żegota odstawił filiżankę.
— Żartujesz?
— Niestety, nie, Postanowiłem wrócić.
Zakrył dłonią oczy tak, że Żegocie wydało się, że ukrywa łzy.
— Cóż do ciężkiego djabła! Gadajże dlaczego?