Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zwierzątka te bowiem, widząc nieruchomość swych ofiar stawały się coraz natarczywszemi, do czego także ośmielała ich ciemność. Zrazu niewiele ich puściło się za kryjącemi się na korytarzu peregrynantami, ale powoli wabione zapachem Maćkowej kiełbasy, płoszone spuszczającą się z góry latarką i jej światłem ruchliwem, poczęły gromadnie napływać do korytarza ze wszystkich stron. Gryzły co napotkały, a już tobołek Maćkowy obsiadły tak gromadnie, że przegryzły worek i do kiełbasy się dobrały, która oczywiście w ich żarłocznych paszczach w jednem okamgnieniu zniknęła. Otrząsał się Maciek jak mógł i tylko strach przed Szwedami mroził mu okrzyk zgrozy w piersiach.
Ale nie tylko jednego Maćka wstrętne te stworzenia obsiadły. Spinały się one i po panu Rafałowiczu, i po Kacprze i Kaziku, dobierały się do ich zapasów żywności, gryzły skórę na butach, kąsały po nogach i rękach, a przemykanie się ich ślizkich ciał, niewypowiedziane obrzydzenie i wstręt sprawiało. Widocznem było, żo jeżeli peregrynanci dłużej stać tak będą nieruchomie, to nie tylko wszystką żywność utracą, ale sami padną ofiarą szczurzego napadu i okrutną śmiercią zginą, żywcem zjedzeni.
Pan Rafałowicz wszystko to zapewne wykalkulował sobie w głowie, bo jak tylko Szwedzi