Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ny. O tym świadczyły czyny z jego życia codziennego i każdy to przyznawał.
Mimo swą tuszę potrafił być ruchliwy — nieprawdopodobnie. Jeździł na małym tęgim koniku z bujną grzywą, rzekomo mandżurskim, nazwanym przezeń czemuś z węgierska Czikosz. W każdym razie był to koń własnego żmudzkiego chowu. Reprezentacyjny nie był. A pan Kołaszko był zeń dumny, chwaląc jego wytrzymałość, inteligencję i rączość. Gdy wgramolił się na Czikosza, nogi jeźdźca dotykały prawie ziemi.
Poza tym pana Kołaszkę cechowała dokładność. Gdy mu czegoś nie spełniono precyzyjnie, wybuchał nagle. Walił kułakiem w pierś aż dudniło, tubalnym głosem psioczył zabawnie: gromowisko obskurne, bezkurcyje połatane — i temu podobnie. Lecz irytował się krótko. Prędko przechodził w pouczenia szczegółowe a przydługie. Przypilnował, by wykonano ściśle, czego chciał, i już żartował w najlepsze.
Na polecenie ojca odwiedziłem pana Kołaszkę w jego domu — raz jedyny. I po raz ostatni. Bo tego domu już nie zobaczę. I tak go nie ma na pewno, jak tylu innych.
Była ciepła pogodna jesień, powietrze czyste, niebo nieco surowe, stalowe jak to na Żmudzi jesienią. Za to spłowiałe pola i laski nabrały jasności wiosennej. Z ogrodów znoszono jabłka, gruszki, z oddali dochodził zapach smażonych powideł. Wnoszono wazony do oranżerii, lecz jak pamiętam, dużo kwiatów czerwieniło się jeszcze i złociło po ogrodach. Dom na oko niezbyt duży, jak okazało się, był bardzo wygodny, urządzony swoiście a nawet dostatnio. Był zasypany książkami. Przekonałem się, że to była nie tylko sadyba dobrego gospodarza, lecz wprost oaza umiejętności. Co najmniej oaza pogody i dobrego humoru. Zastałem pana Kołaszkę w dużym bibliotecznym pokoju, wyścielonym dywanami. Czytał właśnie po persku. Opowiadał mi zaraz o poezji perskiej. Recytował i tłumaczył dosłownie dziwne zwrotki z Dżelladina Rumi.
Potem wyszliśmy do ogrodu. Opodal domu na łagodnych trawiastych pagórkach wśród tęgich dębów stały panie w białych sukniach. Dzieci bawiły się, huśtały się na hamaku zawieszonym między dębami. Pan Kołaszko zapoznał mnie z rodziną. Niektóre osoby były mi znajome. Zresztą jak to na Żmudzi znaliśmy się wszyscy, chociaż jak się to mówi, jeszcze osobiście nieznajomi. Pan Kołaszko miał dwie córki, jedna z nich była zamężna. Poznałem wtedy jej dzieci. Najstarszy z nich syn