Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ptaszyną wieszczą, szumami nadzieję nawieją. Przygrywają, przyśpiewują, pocieszają śpiącego samotnika.
Bo tam gdzieś także z młak syczących czy powleczonych zielonymi krostami rumowisk skalnych, albo pośród wyrw, z plątaniny wiatrołomów korzeniastych — tak pouczają „przemówki“ — to wychylają się, wyzierają nieznacznie, to okiem łypną i znów przyczają się, czyhając na jakieś nieostrożne słowo, warują, czekając na podszczucie czyjeś, moce upiorne. Psotne, śmiechliwe, albo straszne upiorzyska z wyżartymi licami, ze zwisającymi z tyłu kiszkami, niosące choroby, cierpienia, szał i śmierć. Nieraz straszniejsze od tych wrogów słobody, co to skądś przynoszą w góry ucisk, krew i biedę. Może z tego samego rodu biedowatego?
A także gdzieś pod wierchami w Czarnohorze, w najgłębszych ustroniach gór, spoczywają po królewsku, w potajnikach baszt i wieżyc, w komorach i łożach, wykutych przez olbrzymów, olbrzymy orle — potęgi groźne lecz wspaniałe, czasem nawet jak gdyby łaskawe. Moce watrookie, chmuroskrzydłe, gromodzwonne. Spoczywają — do czasu. Z okienek skalnych baszt, z ganeczków, z narożnic wiszących nad przepaścią, błysną czasem ogniste oczy, zadudni pomruk odległy.
Małomówny i milczący człowiek słyszy rozmowy przeróżne, o jakich w życiu nie śnił. Taki, co mało bywał po świecie między ludźmi, tu w samotności nabywa manier układnych. Najtroskliwiej pilnuje modlitwy i obyczaju, strzeże się, by nie wyrzekł w ciszy bezludnej słowa brzydkiego, słowa nie w czas, by ruchem niesfornym, a może nawet myślą nie zbudził, nie spłoszył „czegoś“.
Czasem taki, co niewiele dbał o dziewczęta, gdy siedząc tak sam miesiącami zacznie tęsknić za którą, może jakimś jednym westchnieniem lub krzykiem tęsknym wywołać zwiewną marę ptasią, skrzydlatą, ze światła zielonego utkaną Niaukę, nieziemską oblubienicę, co mu ten świat cały ukaże pospolitym i nudnym, i wiedzie go czule — poprzez dno przepaści — ku zaświatom.
Ale też, gdy z czasem nabrzmiały pożądaniem pozwala żądzom toczyć serce, wyzwie tym chciwą pieszczot, nienasyconą groźną kochankę puszczową Leśną — piękną, lecz z wnętrzem z tyłu otwartym — od której nawet, gdy wróci między ludzi, chyba śmierć go wybawi.
Nawet spokojny, zgodliwy, nie szarpany żądzami człek też wystawiony na napaście, na nasłania wrogie, chodzi z lękiem,