Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Będzie mi pan dziękował, — uśmiechnął się książę, — kiedy uzna pana ojciec, i kiedy ożeni się pan z panną Vandeleur.
Po tych słowach książę odwrócił się i udał w stronę Montmartre’u. Zawołał na pierwszą przejeżdżającą dorożkę, podał adres, a w kwadrans potem, pozostawiwszy dorożkę w pewnej odległości, zapukał do furtki ogrodowej p. Vandeleur.
Otworzył ją z nieskończoną ostrożnością sam dyktator.
— Kto to? — zapytał.
— Proszę mi wybaczyć tę spóźnioną wizytę panie Vandeleur, — odparł książę.
— Wasza Wysokość jest zawsze miłym gościem, — odparł p. Vandeleur, odstępując.
Książę mając drogę otwartą, poszedł, nie czekając na zaproszenie gospodarza, prosto do domu i otworzył drzwi do salonu. Siedziały tam dwie osoby. Jedną z nich była panna Vandeleur. Na twarzy jej widniały ślady łez i jeszcze czasami wstrząsały nią łkania. W drugiej osobie książę poznał młodego człowieka, który przed miesiącem w palarni klubu radził się go w kwestjach „literatury”.
— Dobry wieczór, panno Vandeleur, — rzekł Floryzel, — wygląda pani na zmęczoną. Zdaje się, że to p. Rolles? Spodziewam się, panie Rolles, że skorzystał pan wiele, studjując Gaboriau?
Ale młody pastor był zbyt rozgoryczony, żeby mówić. Ukłonił się tylko sztywnie i gryzł wargi.
— Jakiż dobry wiatr, — pytał p. Vandeleur, idąc za swym gościem, — przyniósł tu Waszą Wysokość?
— Przyszedłem w pewnej sprawie, — odparł książę, — załatwiwszy ją z panem, poproszę p. Rolles’a, by odbył ze mną małą przechadzkę. Panie Rolles