Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O nieba! — zawołał Francis.
Pamięć jego uczyniła nagły skok i ujrzał p. Vandeleur, biorącego jakąś rzecz z zanadrza otrutego gościa. Był teraz przekonany, że było to właśnie pudełeczko z safjanu.
— Domyśla się pan czegoś? — zapytał nieznajomy,
— Proszę słuchać, — rzekł Francis, — nie wiem, kim pan jest, ale wydaje mi się pan człowiekiem uczynnym i godnym zaufania. Znalazłem się w dziwnych okolicznościach. Potrzebuję rady i pomocy, a ponieważ pan tego sobie życzy, opowiem panu wszystko.
I opowiedział mu swe przejścia od chwili, gdy adwokat zawezwał go do siebie z banku.
— Historja pana jest nadzwyczajna, — rzekł nieznajomy, gdy młodzieniec skończył swe opowiadanie, — a położenie pana jest trudne i niebezpieczne. Większość ludzi poradziłaby panu wyszukać swego ojca i oddać mu djament. Ale ja mam inne zamiary. Kelner, — zawołał.
Kelner podszedł;
— Proszę poprosić do mnie na chwilę dyrektora, — powiedział i Francis zauważył jeszcze raz z tonu ruchów jego, że był przyzwyczajony do wydawania rozkazów.
Kelner odszedł i po chwili wrócił z dyrektorem, który ukłonił się z szacunkiem i uniżonością.
— Czem mogę służyć? — zapytał.
— Niech pan będzie łaskaw powiedzieć moje imię temu panu, — odpowiedział nieznajomy, wskazując Francisa.
Dyrektor zwrócił się do młodego Scrymgeour’a.
— Pan ma zaszczyt zajmować stół razem z Jego Wysokością księciem Floryzelem Czeskim.