Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pomówimy o tem w domu, — odparł dyktator ze strasznem spojrzeniem.
I powlókł młodzieńca wgórę ku domowi z zielonemi żaluzjami.
Ale Francis, chociaż już nie walczył, czekał tylko sposobności, by się wyrwać na wolność. Szarpnął się nagle, zostawiając kołnierz swej marynarki w rękach p. Vandeleur, i jeszcze raz popędził co sił ku Bulwarom. I tu odwróciła się karta. Jeżeli dyktator był silniejszy, Francis, będący w pełni swej młodości, biegał prędzej i uciekł niebawem, przedzierając się przez tłumy. Wolny był teraz, ale czuł rosnącą trwogę i zdziwienie, szedł żwawo, aż znalazł się na Placu Opery, oświetlonym elektrycznością.
— Teraz, — pomyślał, — panna Vandeleur może być zadowolona.
Skierował się na prawo po linji bulwarów, wszedł do Café Américain i kazał podać sobie piwa. Było zawcześnie lub zapóźno dla większości bywalców tej kawiarni. Tylko kilka osób, wyłącznie mężczyzn, ciemniało, jak plamy rozrzucone po sali przy stolikach. Francis był zbyt pochłonięty swemi myślami, by zwrócić na nich uwagę.
Wyjął chusteczkę z kieszeni. Zawinięte w niej było pudełeczko safjanowe z ozdobami i klamerkami ze złota. Za naciskiem sprężynki Francis otworzył je i ku przerażeniu swemu ujrzał monstrualnej wielkości djament, który rzucał oślepiające blaski. Wszystko to było tak niezrozumiałe, wartość kamienia była tak olbrzymia, że Francis siedział, patrząc nieruchomo w otwarte pudełeczko, bez ruchu, bez świadomości, jak człowiek, który pod nagłym ciosem zidjociał.