Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdążył to zauważyć. Tymczasem pan Vandeleur, śmiejąc się wciąż, wrócił do stołu z dwiema filiżankami.
— Zanim dopijemy, — powiedział, — nadejdzie napewno nasz Żyd.
Trudno opisać zmieszanie i rozpacz Francis’a Scrymgeour. Widział fałszywą grę, rozwijającą się przed jego oczami, czuł, że powinien zainterwenjować, ale nie wiedział, jak. Mógł to być tylko żart, a w takim razie, jak wyglądałby niepowołany świadek, rzucający ostrzeżenie? Jeżeli zaś nie były to żarty, a zbrodniarzem był jego właściwy ojciec, to jakże cierpiałby nad tem, że sprowadził klęskę na tego, któremu zawdzięczał życie! Poraz pierwszy uświadomił sobie, że właściwie jest tu w roli szpiega. Oczekiwać biernie i bezczynnie wśród takich okoliczności i z taką walką sprzecznych uczuć w piersi było najcięższą torturą. Uczepił się deseczek żaluzji, serce jego biło szybko i nierówno, ciało okryło się obfitym potem.
Przeszło chwil kilka.
Zauważył, że rozmowa była mniej ożywiona, zapadały chwile milczenia. Ale wciąż nie zachodziło nic niepokojącego, ani godnego uwagi.
Nagle rozległ się brzęk szkła stłuczonego, a za nim słaby, głuchy stuk, jakby ktoś upadł głową na słół. W tejże chwili przeszywający krzyk rozległ się w ogrodzie.
— Coś ty zrobił — krzyczała panna Vandeleur, — on umarł!
Dyktator odpowiedział szeptem tak głośnym i syczącym, że dosłyszał go nawet Francis przy oknie.
— Milcz, — rzekł p. Vandeleur, — człowiek ten jest równie zdrów, jak ja. Weź go za nogi, a ja go wezmę za ramiona.