Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie uciekały przed jej stopami, a w klatce od ulicy śpiewał ptak.
Przepuścił ją koło swych drzwi, potem pośpieszył za nią i zawołał po imieniu:
— Panno Vandeleur!
Odwróciła się, a zobaczywszy go, zbladła śmiertelnie.
— Proszę mi wybaczyć, — ciągnął dalej, — Bóg widzi że nie mam zamiaru przestraszyć pani, a, i cóż może być strasznego we mnie, który tak dobrze pani życzy? Proszę mi wierzyć, że działam raczej pod naciskiem konieczności, niż z własnej woli. Łączy nas przecież coś wspólnego, a ja jestem jakby pogrążony w ciemności. Chciałem uczynić wiele, a ręce moje są związane. Nie wiem nawet, jakie mam żywić uczucia, ani też kto mi jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Przemówiła z wysiłkiem:
— Nie wiem, kim pan jest.
— Ależ tak! Pani wie, panno Vandeleur, — odparł Francis, — wie pani lepiej odemnie. To właśnie chcę przedewszystkiem wyjaśnić. Proszę mi powiedzieć, co pani wie, — prosił, — proszę mi powiedzieć, kim jestem ja, kim jest pani i w jaki sposób związane są nasze losy. Proszę pomóc mi choć trochę w życiu, panno Vandeleur, — tylko słowo, tylko parę słów, aby mną pokierować, tylko imię mego ojca, jeżeli pani raczy, a będę wdzięczny i zadowolony.
— Nie będę się starała zwodzić pana, — odparła, — wiem, kim pan jest, ale nie wolno mi tego powiedzieć.
— Proszę mi więc powiedzieć przynajmniej, że wybacza mi pani moje natarczywe domysły, a będę czekał z całą cierpliwością. — Jeżeli nie mogę wie-