Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rubinowe z wielkim szmaragdem pośrodku, przeplatające się półksiężyce i dwa gruszkowate wisiorki, (każdy z całego kamienia), które nadawały szczególną wartość djademowi lady Vandeleur.
Mr. Rolles poczuł ogromną ulgę; dyktator był tak samo zamieszany, jak on, i żaden z nich nie zechciałby gadać o drugim. W pierwszem uniesieniu szczęścia pastorowi wymknęło się głębokie westchnienie ulgi. A że w piersi czuł duszność, a gardło mu wyschło z emocji, zakaszlał nagle.
Mr. Vandeleur podniósł głowę; twarz jego wykrzywiła najczarniejsza, potworna pasja; wytrzeszczył oczy i poruszył dolną szczęką, w zadziwieniu, przechodzącem prawie w furję. Instynktywnym ruchem przykrył płaszczem pudełko. Przez mgnienie oka obaj mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu. Była to krótka pauza, ale wystarczała mr. Rolles’owi; należał on do ludzi, szybko orjentujących się w niebezpieczeństwie. Zdecydował się na akcję bardzo zuchwałą i chociaż czuł, że wystawia życie na hazard, pierwszy przerwał milczenie.
— Przepraszam, — powiedział.
Dyktator drgnął lekko i przemówił ochryple:
— Czego pan tu potrzebuje?
— Interesuję się bardzo djamentami, — odparł mr. Rolles, w zupełności panując nad sobą. — Dwóch znawców musi się zapoznać. Posiadam tu przy sobie drobnostkę, która mi posłuży za rekomendację.
I mówiąc to, wyjął spokojnie pudełeczko z kieszeni, błysnął pod oczy dyktatorowi Djamentem Radży i schował go z powrotem.
— Należał kiedyś do pańskiego brata, — dodał.
John Vandeleur patrzył na niego wzrokiem bolesnego zdumienia, ale nie ruszał się, ani też nic nie mówił.