Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

temi oczami, z mózgiem silnie podnieconym i wzrokiem utkwionym w drzwi umywalni. Nasunął swój filcowy pastorski kapelusz na oczy, aby je zasłonić od światła. Użył zwykłego sposobu ludzi chorych i trapionych bezsennością — liczył do tysiąca, albo starał się nie myśleć, aby przywołać sen. Ale wszystko było daremne; niepokoił go tuzin różnych przyczyn odrazu — stary człowiek w drugim końcu wagonu prześladował go, przybierając coraz okropniejsze kształty, Djament w kieszeni we wszelkiej pozycji zawadzał mu, palił go, był za duży, uwierał mu, ciało, przez mgnienia najkrótsze podrywało go coś, aby go wyrzucić za okno.
Kiedy tak leżał, zaszło coś dziwnego.
Zasuwane drzwi umywalni uchyliły się trochę, potem więcej i wkońcu odsunęły się na przestrzeń dwudziestu cali. Lampa w umywalni nie była przyćmiona, i mr. Rolles ujrzał w drzwiach mr. Vandeleur’a w pozie, wyrażającej głęboką uwagę. Uświadamiał sobie, że wzrok dyktatora zawisł na jego twarzy i instynkt samozachowawczy kazał mu wstrzymać oddech, zahamować najmniejsze poruszenie i ze spuszczonemi powiekami spoglądać na gościa z pod rzęs. Po chwili głowa znikła, i drzwi zasunięto.
Dyktator nie przyszedł, by atakować, lecz aby obserwować, wyglądał nie jak człowiek napadający, lecz jak zagrożony napaścią. Jeżeli mr. Rolles obawiał się go, to i on ze swej strony był zaniepokojony jego obecnością. Zdawało się, że przyszedł tylko sprawdzić, czy jedyny jego towarzysz podróży śpi, a gdy znalazł go uśpionym, odszedł natychmiast.
Pastor skoczył na nogi. Od nadmiernej trwogi przeszedł do zuchwalstwa. Uprzytomnił sobie, że hałas pociągu zagłusza wszystkie inne dźwięki i pos-