Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

należą do mnie, nie mogę ich dzielić ani tak, ani owak.
— Klejnoty nie są pana, czy tak? — odparł Racburn. — I pan z nikim nie może podzielić się niemi, nie może pan? Wielka szkoda, bo w takim razie muszę pana odprowadzić do policji. Policja, — pomyśl pan o tem, — ciągnął dalej, — pomyśl pan, jaki to będzie cios dla szanownych rodziców pana, pomyśl pan, — i wziął przy tem Harry’ego za przegub ręki, — pomyśl o kolonjach i sądzie.
— Nie mogę nic na to poradzić, — jęknął Harry, — to nie moja wina. Czy nie chce pan pójść ze mną na Eaton Place?
— Nie, — odparł człowiek, — z całą pewnością nie chcę. I mam zamiar podzielić te zabaweczki z panem tu, na miejscu.
I mówiąc to, nagle i boleśnie skręcił rękę młodzieńca.
Harry nie mógł powstrzymać się od okrzyku, twarz jego okryła się potem. Może strach i ból ożywiły jego inteligencję, dość, że w jednej chwili cała sprawa stanęła przed nim w innem świetle. Widział, że nie pozostaje mu nic innego jak zgodzić się na propozycję gbura, a potem znaleźć dom i zmusić go do oddania zdobyczy, gdy już sam będzie wolny od wszelkich podejrzeń.
— Zgadzam się, — powiedział.
— Co za jagniątko, — zadrwił ogrodnik, — myślę, że pan w końcu zrozumiał własny interes. Pudełko to spalę razem ze śmieciami, ciekawi ludzie mogą je poznać. A pan zbieraj swoje błyskotki i pakuj do kieszeni.
Harry usłuchał go; Racburn patrzył na to, a chciwość jego zapalała się przy każdym błysku klejnotu,