Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

poobiednią w dostojnem gronie znajomych pana, Albo może pan woli iść odrazu do ministra spraw wewnętrznych? Sir Thomas Vandeleur — patrzcie proszę! Myśli pan, że nie potrafię odróżnić prawdziwego gentlemana od takiego łazika, jak pan? Ubranie nie ubranie, czytam w panu, jak w książce. Oto koszula, która pewnie kosztuje tyleż, co mój kapelusz od święta, ten płaszcz pewnie nie był ani razu nicowany, a buty pana...
Tu oczy ogrodnika skierowały się w dół, obraźliwe komentarze urwały się i sam on zapatrzył się na coś pod nogami. Przemówił wreszcie zmienionym głosem.
— Na litość boską, co to wszystko znaczy?
Harry poszedł za jego wzrokiem i ujrzał na ziemi coś, od czego oniemiał z przerażenia i podziwu. Skacząc, spadł na pudełko i rozdarł je napół; olbrzymi skarb diamentów wysypał się i leżał, częściowo wdeptany w grunt, częściowo rozrzucony na powierzchni w olśniewającej, królewskiej obfitości. Był tam wspaniały djadem, który podziwiał często na głowie lady Vandeleur, były tam pierścienie i spinki, kolczyki i bransolety, a nawet nieoprawne brylanty lśniły wśród krzewów różanych, jak krople rosy porannej. Pomiędzy dwoma ludźmi leżała na ziemi fortuna książęca, fortuna w najbardziej nęcącej i trwałej formie, fortuna którą można było zgarnąć w fartuch, piękna sama w sobie i odbijająca promienie słońca w miljonach tęcz.
— Dobry Boże, — rzekł Harry, — jestem zgubiony!
Z niewiarogodną szybkością myśl jego cofnęła się wstecz, i ogarnął całokształt przygód swych od samego rana, pojmując dopiero teraz, w jak smutny splot zdarzeń był się uwikłał. Obejrzał się dokoła,