Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szedłem do wniosku, że przeszedł tędy ktoś obcy dla mnie i dla ludzi — z pawilonu. I nie tylko to: nieostrożne kroki tuż koło najniebezpieczniejszych miejsc na piaskach ruchomych świadczyły, że był tu ktoś, nie znający tej okolicy.
Krok za krokiem szedłem po tropie. Aż wreszcie na granicy piasków Graden Floe znikły ślady. Człowiek, który szedł, zginął, wessany przez nie. Tylko kilka mew, które widziały śmierć nieznajomego, krążyły nad tem miejscem z melancholijnym swym krzykiem. Słońce z ostatnim wysiłkiem przedarło się przez chmury i oświetliło purpurą szeroką spadzistość lotnych piasków. Stałem przez kilka chwil, patrząc na to miejsce, pogrążony w myślach przygnębiających. Silnie nieodparcie czułem w tem miejscu śmierć. Zastanawiałem się, jak długo mogła trwać ta tragedja i czy krzyki słychać było z pawilonu. Kiedy miałem już odejść, nagle silny podmuch wiatru spadł na wybrzeże i ujrzałem kręcący się w powietrzu, to znów opadający na piaski czarny, filcowy kapelusz. Takie same mieli Włosi we wiosce.
Zdaje mi się, że krzyknąłem. Wiatr pędził kapelusz do brzegu, a ja biegałem koło topieli piaszczystej, przygotowując się, by go schwytać. Wreszcie wiatr rzucił kapelusz o kilka metrów odemnie. Chwyciłem go ze zrozumiałem zaciekawieniem. Kapelusz był podniszczony i trochę zrudziały — te, które widziałem na ulicy, były świeższe. Podszewkę miał czerwoną ze znakiem fabrycznym i miejscem pochodzenia: Wenecja.
Ogarnęło mnie przerażenie. Wszędzie widziałem Włochów. Po raz pierwszy i ostatni w życiu doświadczyłem uczucia szalonego popłochu. Czułem strach, nie zdając sobie z tego sprawy, i z uczuciem ulgi wróciłem do mego samotnego obozowiska w le-