Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

konać i ciągle utyskiwał, że wszystko przepadło, że zguba jest tylko kwestją dni i że Beppo będzie jej przyczyną.
Cała historja wydała mi się halucynacją człowieka, skołatanego nieszczęściem. Poniósł ciężkie straty, spekulując walorami włoskiemi, i odtąd Włoch w jego nocnych majaczeniach wydawał mu się symbolem zguby.
— Ojcu pani, — oświadczyłem, trzeba dobrego doktora i lekarstw uspakajających.
— Ale p. Northmour? — zauważyła Klara, — on nie poniósł strat, a podziela obawy mego ojca.
Nie mogłem się nie uśmiać z tego, co poczytywałem za jej naiwność.
— Droga, — powiedziałem do niej, — sama, mi pani mówiła, jakiej zażądał nagrody. Jeżeli Northmour podnieca strach ojca pani, to nie dlatego, że wierzy w tych tam Włochów, lecz dlatego, że jest zakochany w pewnej zachwycającej Angielce.
Przypomniała mi, jak byłem napadnięty przez niego w noc wylądowania. Nie umiałem tego objaśnić. W końcu postanowiliśmy, że udam się do pobliskiej wioski rybackiej, Graden Wester, przejrzę ostotnie gazety i zorjentuję się, czy grozi jakie niebezpieczeństwo. Nazajutrz na tem samem miejscu miałem jej złożyć sprawozdanie. O odjeździe moim nie było już mowy. Z obecności mojej zdawała się czerpać poczucie bezpieczeństwa i nadzieję pomocy. A i ja sam nie byłbym jej teraz opuścił, choćby mnie na klęczkach o to błagała.
Dotarłem do Graden Wester o dziesiątej rano, gdyż byłem wtedy tęgim piechurem, odległość zaś wynosiła zaledwie siedem kilometrów. Odbyłem miłą przechadzkę po trawie. Wioska ta jest położona hen, na końcu świata. W zagłębieniu wznosi się kośció.