Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Była bardzo blada. Ale przy niepewnym blasku latarni twarz jej wydawała się to brzydka, jak grzech świertelny, to piękna nad wyraz, taka, jaką była w istocie.
Gdy byli tuż koło mnie, dziewczyna powiedziała coś, a słowa jej utonęły w szumie wichru.
— Tst! — szepnął jej towarzysz. Ten dźwięk wydarł się z piersi, zdławionej bezbrzeżnym strachem i był tak przejmujący, że czasami, w gorączce i bezsenności, przypominam go sobie, gdy myślę o dawnych czasach. Mężczyzna zwrócił się ku dziewczynie. Ujrzałem wtedy bujną rudą brodę, nos złamany pośrodku, widocznie w dzieciństwie, i jasne oczy, płonące gwałtownem, przykrem wzruszeniem.
Ale oboje wyminęli mnie. Z kolei wpuszczono ich do pawilonu.
Marynarze po kilku i po jednemu wrócili na brzeg. Wiatr przywiał chrapliwą komendę: — Odbijać! — Po chwili zamajaczyła znowu latarnia. To szedł sam Northmour.
I ja, i żona moja nieraz rozmyślaliśmy z podziwem, w jaki sposób człowiek może być jednocześnie tak odpychający i pociągający, jak Northmour. Miał wygląd skończonego gentleman’a, na twarzy jego malowała się inteligencja i odwaga. Ale nawet w chwilach, gdy był uprzejmy, można było zauważyć, że ma charakter kapitana okrętu niewolników. Trudno o usposobienie zarazem bardziej mściwe i wybuchowe. Łączył żywość południowca z zawziętością człowieka północy, który przez lata całe chowa w sercu śmiertelną nienawiść. Obie te cechy odbijały się na jego twarzy, a twarz ta już sama w sobie była sygnałem niebezpieczeństwa. Northmour był wysoki, silny i ruchliwy, miał twarz śnia-