Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiadam „on“, gdyż nie mogę mówić „ja“. Ten szatan nie miał w sobie już nic człowieczego, nic innego w nim nie żyło jak trwoga i nienawiść. Wkońcu, obawiając się, by dorożkarzowi ta dziwaczna jazda nie wydawała się podejrzaną, zapłacił mu i próbował w swym, rzucającym się wprost w oczy, niebywałym stroju iść pieszo wśród nocnych tłumów ulicznych. Ścigany przez swoją trwogę, kroczył szybko, mówił do siebie samego, zboczył wreszcie w odludną dzielnicę i liczył minuty, dzielące go jeszcze od północy.
Kiedym u Lanyona znowu przyszedł do siebie, przerażenie mego starego przyjaciela jednak zdaje się, zrobiło na mnie pewne wrażenie. Nie wiem tego na pewno, gdyż na wszelki sposób było ono w porównaniu z przerażeniem, z jakiem patrzyłem wstecz na godziny minione, tylko kroplą w morzu. Wielka teraz zaszła we mnie zmiana. Nie lęk przed szubienicą torturował mnie w tej chwili, lecz strach, że mógłbym jednak znowu przeistoczyć się na Hydego. Jakby we śnie słyszałem przekleństwo Lanyona, jakby we śnie wróciłem do domu i położyłem się do łóżka. Spałem po ciężkiem wyczerpaniu minionego dnia twardym, kamiennym snem, którego nawet okropne widziadła senne przerwać nie zdołały. Nazajutrz obudziłem się zbity i wycieńczony, ale jednak pewny siebie. Jeszcze myślałem z nienawiścią i strachem o zwierzęciu, które