Przejdź do zawartości

Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Błyszczy wspaniale jego strzelba długa,
Brzęczy na piersiach druciana kolczuga,
A harde oko iskrami się żarzy.
Widzę drużynę, memu sercu blizką:
Siostry ze słodkim uśmiechem na twarzy
Śpiewają pieśni nad moją kołyską.
A tam się kręcił i spadał z opoki
Strumień gwałtowny, ale nie głęboki.
Tam z piaskiem żółtym i czystym, jak złoto,
Chodzę bywało bawić się w południe;
Śledzę, jak czarne jaskółki przed słotą
Ponad strumykiem przelatują cudnie;
Jak się ptaszyna nad wodą kołycha,
Szybuje lotem — że aż piersi zmoczy...
I znowu widzę, nasza chatka cicha,
A w chacie ogień pali się uroczy.
A przy ognisku o wieczornej chwili
Słyszę rozhowor i piosenki wieszcze:
Co to bywało? jak to ludzie żyli?
Kiedy świat stary dzielniejszy był jeszcze.

VIII.

Ty chciałbyś wiedzieć, jako czas mój wiodę,
Gdym się nareszcie wyrwał na swobodę:
Ja trzy dni — żyłem... i trzech dni to dzieło,
Żem poznał świata pięknego powaby;
Bez nichby życie smutniej upłynęło,
Niż twoja starość, samotniku słaby!
Dawno już, dawno mój zamiar się tworzy
Wybiedz, obaczyć, czy piękny świat Boży?
W czas grzmiącej burzy zręczność się nadarza:
Kiedy noc czarna zdawała się piekłem,
Gdyście leżeli w cerkwi u ołtarza,
Modląc się trwożnie, ja wtedy uciekłem.
Czułem, że żyję — na braterskie łono
Chciałbym przytulić chmurę rozognioną;