Przejdź do zawartości

Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/557

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Samemu... w polu... w pośród nocnej głuszy...
Toć i najśmielszy upadnie na duszy:
Wróg w każdej chwili, nie dopuszczaj Boże,
Uderzyć może.
A tutaj księżyc, jak na złość, na zdradę,
Ciska z za chmury swoje światło blade;
Przy jego blasku kamień, krzak lub trawa
Człekiem się zdawa.
A tu las blizki gałęzie rozpostrze,
Tu sterczą jodły, jakby włóczeń ostrze,
Wiatr je kołycha, chwieją się konary
Jak dzikie mary.
A szelest wiatru, co swe tony zmienia,
Wielce podobien do jazdy tętnienia;
Zgadnij kto mądry: czy to ruskie syny,
Czy krzak leszczyny?
Tak sobie w myślach rozważa Belina,
Niesprawiedliwość hetmańską przeklina,
Modli się, słucha, patrzy nadaremno,
Bo wszędy ciemno!
Jak ów syn puszczy, co zającem zową,
Uważnym słuchem, z podniesioną głową,
W jesienny wieczór rozważa i bada,
Jak liść opada;
Słupi się, staje i strzela oczyma,
Wprawdzie nie blednie (bo rumieńca niema),
Lecz byle szelest posłyszał z daleka,
W pole ucieka:
Tak mąż Belina wśród nocnych straszydeł
Zazdrości orłom i potężnych skrzydeł,
Chciałby od wiatru, księżyca i lasu
Uciec zawczasu.
I jak polityk każdą rzecz oblicza:
— Na co to wojna z książęty Halicza?
Jakowa korzyść i w jakowym względzie
Polsce przybędzie?