Przejdź do zawartości

Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mniemając, że się zlęknę, że się upokorzę;
Lecz ja na jego pozwie, wśród szlachty okrzyku,
Powtórzyłem to samo, com rzekł na sejmiku:
Żem winien posłuszeństwo nie ludziom, lecz Panu,
I podpisałem pismo: „intrepida manu.“
Słyszałem, że rozjątrzon chce się mścić nade mną
I pojmać, i osadzić w ciemnicę podziemną.
Ho! ho! księże Biskupie, skoryś do napaści;
Może i pan Odrowąż dopomógłby waści
Wojewodzińską strażą — tylko trudna rada,
Bom ja szlachcic herbowy, mnie sądzić wypada!
Nie da sądzić na rozkaz pana wojewody,
Ze mną szlachta w obronie swej własnej swobody,
Nie tylko swe miecze, lecz gardło gotowa —
Mamy powagę sejmu: jedźmy do Piotrkowa!
Obaczym, co powiedzą posłowie i radni,
I czyja się prawica z gromów obezwładni?

XI.
Tu się Prokop zapytał prędko i ciekawie:

Jakto? więc ty małżonkę pojmiesz, Stanisławie?
A twojaż głośna chwała? a stan-że twój święty?
Lecz prawda... tu ksiądz Marcin, owdzie ksiądz Walenty
Wzięli żony i ścieżkę ukazali tobie.
I przeszli do kacerzy!... ja tego nie zrobię! —
Zawołał Orzechowski, drąc szatę z szelestem; —
Pójdę za głosem serca i będę czem jestem...
Rozumiesz?... tem, czem jestem! Klnę się wobec Nieba,
Że sofizmów kacerskich dla mnie nie potrzeba
Że w mych piersiach goreje żarliwość pobożna,
Że z Marcinem Krowickim równać mnie nie można,
Bo to żmija wylęgła w kacerskim bezwstydzie;
Takim ludziom o prawdy żywota nie idzie,
Jest to wilk w owczej skórze, miękki sybaryta!
A przecież, Stanisławie — znowu Prokop spyta, —
Mówiono, żeś go kochał i bronił jak dziecko
Przed zawziętą powagą duchowną i świecką;