Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ności, która nas otacza, błyszczy tylko to jedno światełko — do niego dążyć musimy. Chociaż więc ja, jak stary wierny pies, położę się u nóg mojej pani, wy idźcie do Arjosa. Tylko nie teraz, aż wrócicie do domu.
Cicho, jak duch, przesunęła się od głównego masztu ku niewolnikom niedostrzeżona przez nich postać kobieca w białej powłoczystej szacie, po której na plecach i ramionach spłynęły fale bujnych, ciemnych włosów. W obliczu księżyca nie było tyle jasności, w źrenicach gwiazd nie drgało tyle promieni, ile w jej pięknej, bladej twarzy i rozmarzonych oczach. Zdawało się, że z jej delikatnego ciała prześwieca niepokalana i czuła dusza, że na jej usta składa pocałunki tylko święty smutek, że w łzach, zawieszonych na jej długich rzęsach, krysztali się bezmierna litość, że jej biała ręka samem dotknięciem zagoiłaby śmiertelną ranę. Stąpała po ziemi, jak po cierniach i wznosiła głowę ku niebu, jak gdyby wierzyła, że ono wkrótce dla niej się otworzy.
Niewolnicy. — Tak mówisz o tej pani, że mnie odbiegła ochota ucieczki.
— I mnie.
Sternik. Jak chcecie. Myślę znowu, że ja sam jej przecież nie wystarczę. A kto zgadnie co się dziać będzie... Nastają czasy groźne... Zbliża się burza...
— No, to chyba zostaniemy.
— Czy wszyscy?
— Wszyscy.
Orla. Pójdziecie...