Przejdź do zawartości

Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sternik. Po co ty ich razem wymawiasz! Ona czysta jak źrenica boga, dobra jak słońce, mięka jak woda, troskliwa jak ziemia. On gładki, zimny i ostry jak nóż. Ciągle mu się zdaje, że drabina, na którą wlazł, nie jest jeszcze dość wysoka, więc sztukuje ją i wprawia nowe szczeble.
— Głupiec, raz na rok każe nas wszystkich lekko obić, ażebyśmy nie zapomnieli, że jesteśmy jego niewolnikami.
— Ona chyba o tem nie wie!
Sternik. Niech bogowie bronią, ażeby się dowiedziała! Od niedawna jesteś — pamiętaj nie poskarżyć się jej nigdy.
— On by się zemścił?
Sternik. Mniejsza o to, ale ona by się zmartwiła. Kiedy niewolnik zasłabnie — ona z nim choruje. Nas bolą różne części ciała — ją zawsze serce. My cierpimy za siebie — ona za wszystkich. A gdyby jeszcze usłyszała, że nas biją!... Umarłaby!...
— Cóż za szczególna pani.
Sternik. Bardzo dziwna. W święta czterech pór roku wyprawiają nam uczty, na których dają tyle wina, ile żądamy. Myśleliśmy, że to łaska pańska; tymczasem poczciwy Tarlon objaśnił nas, że pan chce, ażebyśmy tańcząc pijani i śpiewając sprosne piosenki, obrzydzali się jego domownikom i gościom, którym nas wtedy pokazuje. Pani nigdy nie patrzy na te paskudne zabawy, chociaż nie wie, dlaczego mąż je urządza.