Przejdź do zawartości

Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wacze i księgi dziejów rodowych. Tylko matka–ziemia przygarnia ich do siebie. Gdyby nie ona, ciśnięci w przestrzeń, spadaliby wiecznie aż na dno nieskończoności. Pójdźmy do nich...
— Po co obmacywać ich puste torby? Przerwij kochana siostro, tę czczą, jak mój brzuch, gadaninę, i powiedz wyraźnie, czy dasz mi jeść.
— Co ty czujesz?
— Głód.
— Czego chcesz?
— Zaspokoić go. Łykam twoje słowa, jak bańki mydlane, ale to mnie nie syci, tylko mdli. Gdybyś miała tak zwinne palce, jak wargi, zarobiłybyśmy tej nocy dużo. Napróżno straciłyśmy czas. Otóż włóż moją rękę w swoją i podwójną pięścią uderzajmy w łby przechodniów a z pewnością tyle z ich kieszeni przesypie się w nasze, że słońce nas nie pozna. A jeśli nawet będzie potrzeba utrącić szyjkę jakiejś butelki, która odkorkować się nie da...
Przed końcem tych słów czarne widmo zaczęło niknąć i z jękiem rozpłynęło się w powietrzu. Stara niewiasta została sama i rzekła do siebie:
— Myślała, że ja z nią będę kraść w nocy rosę i gotować zamiast kaszy przy księżycu. Ha, ha, ha!
I utonęła w mrokach.
Po chwili usłyszałem jakiś krzyk i wołania o pomoc, a potem śmiech starej wiedźmy.

∗                         ∗