Przejdź do zawartości

Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zorcami rzetelności miar i wag, służbą, przywracającą w nocy porządek domu, który państwo w dzień doprowadzili do bezładu. Czy nie prawda — siostro?
— Z ciebie odzywa się szydercza boleść a nie trujące zepsucie. Najeżyłaś kolce i zwinęłaś się jak jeż, bo nauczyłaś bronić się od morderczej ręki. Ale w głębi czujesz serce, z którego sączą się łzy czyste. Chcesz powiedzieć, że ludzie nie powinni mieć paszcz olbrzymów przy ciałach karłów i więcej pochłaniać, niż strawić mogą; że ze stołów ucztowych zbytku więcej spada i marnieje okruszyn, niż potrzeba dla nakarmienia ubóstwa; że samolubstwu należy wyłamać kły, którymi rozszarpuje niemoc; że ziemia może wyżywić wszystkie dzieci, które rodzi, że...
— Nie, siostro kochana, przemawiasz do mnie ze zbyt wysokiej ambony i dlatego cię nie pojmuję. Ot, lepiej, zamiast tej gadaniny, od której mi już czczo, pójdźmy w groch. Patrzysz na mnie zdumiona? Ha, ha, ha! Kieszenie ludzkie są jak łan grochu: niektóre puste i robaczywe, inne pełne. Do tych biedak się zakrada i wyłuskuje z nich smaczne ziarna.
— Nie odstraszaj mnie maską udanej potworności, bo pod nią dostrzegam uczciwy wzrok nędzy. A jeśli się mylę, odejdź wstrętna wiedźmo zbrodni.
— Nie odtrącaj mnie, jam tak biedna, tak nieszczęśliwa, tak sponiewierana przez los, jak płat starej skóry, którą pies w zębach nosi, gryzie i pożreć nie chce.