Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

człowiek, który kocha, w objęciach cię trzyma. Daj mi usta twoje, niech z nich wypiję pierwszy toast naszej miłości. Słodki soku czystych serc ludzkich!...
(Szelesty traw ucichły, wietrzyki zatoczyły wolnym ruchem koła nad połączoną długim pocałunkiem parą, której twarze słońce oblało swym ostatnim blaskiem).
— Noc cię rozkradać zaczyna, niedługo już tylko zostanie mi twój głos i wonne ciepło ciała.
— Wdzięczna jej jestem, że oponą nakryła moją wstydliwość...
— Nie powiesz dniowi, że mnie kochasz?
— Nie jutrzejszemu. Jeszcze sama się z tem do jutra nie oswoję... będę unikała drzew i kwiatów, ażeby tajemnicy mojej nie zdradziły — w słońce śmiało nie spojrzę...
— Dziecko drogie, czemu?
— Do serc kobiecych miłość prawdziwa zawsze wchodzi z obliczem zasłoniętem. Mój drogi, po co ten księżyc wyszedł na niebo i tak ciekawie nas śledzi!
— Usłyszał moją skargę na ciemność i przybywa ze swą bladą lampą. Dobry włóczęga poświecił... Znów widzę włosy, które zazdrośnie czoło i szyję twoją zakryły przed moimi pocałunkami, oczy gorejące, usta w rozkosznem drżeniu, kibić ku mnie przegiętą, nawet stopki odnajduję w trawie... Świeć zacny latarniku, odpędź obłok, który cię goni... przysuń się do nas bliżej, bliżej... niech w mrokach nocy nie wątpię, że ta, którą ukochałem, jest postacią rzeczywistą,