Przejdź do zawartości

Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cofa... Przez litość odwołaj te czary... Ja niczem ci nie zawiniłam, nie chciałam ani wygiąć ku sobie twej drogi prostej, ani zwrócić wzroku twojego... Przędłam w tej samotni rojenia, nie na żadne sidła...
— Jutrzenko smutnego wędrowca, nie oskarżaj twej jasności i mojego dla niej uwielbienia: oboje nie zawiniliśmy. Ty zaświeciłaś na niebie, a ja, szukając gwiazdy przewodniej, zapatrzyłem się w twój blask, pod którym olśniony stoję. Tak jesteś oddalona ode mnie, że tylko zachwyconem spojrzeniem dotkąć cię mogę, a ono cię nie pokala, nie przyciągnie, nie skradnie z twych blasków ani jednego temu, któremu wszystkie oddałaś.
— Nikomu...
— Nikomu? Czyż podobna, ażeby one dotąd na żadne serce miłością nie padły i miłością w twojem się nie odbiły?
— Nie.
— Taką dumą natura pierś twoją opancerzyła...
— Raczej trwogą. Koło tego gaju przechodzili dotychczas ludzie albo grzeczni, którzy mi bukiety pochlebstw pod nogi rzucali, albo — jak to sam zauważyłeś — niegodziwi, którzy rozpyloną zręcznie obłudą odurzyć mnie usiłowali. Instynkt ostrzegał moją duszę tam, gdzie jej doświadczenia brakło. Ani razu nie przeniknął mię rozkoszny dreszcz, ani razu nie zawrzała krew; doznawałam zaledwie przelotnych pod-