Przejdź do zawartości

Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie. Istotnie z daleka przychodzę i kresu wędrówki jeszcze nie prędko dosięgnę.
— Pozostanę, bo wszystkie te drzewa są moimi przyjaciołmi i jedynie ty między nami będziesz obcym.
— Nie lękaj się, nie jestem ani złym człowiekiem, któryby cię skrzywdził złą wolą, ani przebranym bogiem, któryby cię uniósł przemocą.
— Bogowie na ziemię nie schodzą.
— Bo zginęli.
— Co ty mówisz?
— To, o czem powszechnie wiadomo: wiózł ich okręt płynący po obłokach, który rozbił się o słońce i zatonął wraz z całą załogą. Ludzie z ziemi pośpieszyli na ratunek i próbowali niektórych ocalić, ale daremnie. Czytałem o tym wypadku w księgach poważnych. Ale nie martw się, śliczna ozdobo natury, bo chociaż bogowie potonęli, gospodarstwo świata jest tak mądrze urządzone, że bez nich prawidłowo rozwijać się będzie.
— Ja cię nie rozumiem, przechodniu, z obcej zapewne przybywasz krainy, gdzie myśl człowiecza z obciętemi skrzydłami chodzi po ziemi i ziarnka wygrzebuje, spoglądając ku niebu jednem okiem po to tylko, ażeby zobaczyć, czy tam nad nią jastrząb się nie waży. A może skwar dzienny duszę twoją marami otoczył?
— Wymowniejszą jesteś, niż sądziłem — to dobrze Nie pojmujesz mnie dlatego, że słowa moje w prze-