Przejdź do zawartości

Strona:Piotr Nansen - Próba ogniowa.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wało... myśl wreszcie była czem innem zajęta. Nie chciał też do okna zaglądać, póki oznaczony termin nie minie! nie mógł przecie wymagać, żeby tak od razu w mieszkaniu zrobiło się ciemno.
Miał nawet zamiar zrobić większy spacer, lecz wpadło mu na myśl, że powinien być przezorny i dla większej pewności zwracać baczniejszą uwagę na bramę domu.
Gdy spotkał jakiego przechodnia, spuszczał głowę i nasuwał kapelusz na czoło, aby nie być poznanym. Przeważnie jednak znajdował się sam w pustej ulicy, mając jedyne towarzystwo w policjancie i stróżu ulicznym.
Ci dwaj stali w bramie domu i rozmawiali. Rozróżniał ich głosy, słyszał brzęk kluczy, czuł, że o nim mówią, a zawsze, kiedy koło nich przechodził, był cokolwiek zażenowany.
Stróż nocny znał go z pewnością; widywał go często wieczorem, a czasem i rano.
W głębi ulicy odezwał się sygnał i nawoływanie. Stróż, podzwaniając kluczami, udał się w stronę, zkąd głos pochodził.
Policjant ziewnął, przeciągnął się, przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął pod murem, świecąc na dłuższą metę płaszczem gumowym, lśniącym od deszczu.
Przechodząc koło stróża bezpieczeństwa publicznego, powitał go słowami:
— Dobry wieczór!
Policjant odpowiedział na ukłon przyłożeniem ręki do kasku, poczem zagadał:
— Nieznośne mamy dzisiaj powietrze!...
— To prawda, ale świeże!...
Urwał rozmowę i poszedł dalej. Policjant długo za nim wiódł oczami, a kiedy niestrudzony spacerowicz przechodził znowu koło niego, odezwał się poraz drugi:
— Oho... już północ, właśnie biją zegary!...