Strona:Pietro Aretino - Jak Nanna córeczkę swą Pippę na kurtyzanę kształciła.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szy się we mnie na umór, musiał za to gorzko później pokutować. Kiedy mu coś do łba strzeliło, ciskał pieniędzmi bez opamiętania, ale kiedy mu znów fantazja minęła, trzeba się było udawać o pomoc do astrologów, aby coś z niego wydusić. Był przytem okropnym cholerykiem i czerniał ze złości, jak smoła. Wpadał w furję z byle powodu i dobrze było, gdy poprzestał na wymachiwaniu kordem koło nosa. K... bały się go, jak morowej zarazy! Ale ja, wiesz, tchórzostwem nie śmierdzę! Przyjmowałam wojaka codziennie, jako gościa u stołu. I jakkolwiek nieraz płatał mi ośle figle i dzikie brewerje ze mną wyprawiał, znosiłam wszystko cierpliwie, myśląc w cichości serca nad stosowną zapłatą. Myślałam, myślałam, aż wymyśliłam! Wtajemniczyłam w swe plany malarza — mistrza Andrea, zezwoliłam, żeby mnie trochę podziubał, zażądawszy wzamian, aby w stosownej chwili schował się z farbami i pędzlami pod moje łóżko i wymalował mi na twarzy okrutną ranę. Zwierzyłam się także św. pamięci mistrzowi Mercurio, którego znałaś, jak mi się zdaje?
PIPPA: Tak, znałam go.

NANNA: Otóż poprosiłam mistrza Mercurio, aby w dniu oznaczonym przyszedł do mnie z szarpiami i jajkami[1]. Chcąc go zupełnie skaptować, pozwoliłam mu na pozostanie u mnie w łóżku przez

  1. Białka używano do opatrywania ran.