Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przedwczesne myśli zachmurzyły jej wysokie, odziedziczone po ojcu czoło, a w oczach widniało smutne rozczulenie.
— Zrobię bukiet — rzekła nakoniec, — a tatuś odda go pani.
Podczas gdy dziewczynka chodziła między1 grządkami, wybierając najświeższe kwiaty, oni siedzieli w milczeniu, łącząc bratnie myśli o szczęściu ogólnem, o zgodzie płci, o kobiecie wykształconej i swobodnej, wyzwalającej z kolei mężczyznę. Marzyli o wielkiej solidarności ludzkiej w ścisłych, bezwględnych związkach przyjaźni bez miłości między kobietą i mężczyzną. On się czuł bratem, ona — siostrą. Coraz głębsza noc spływająca na ogródek, niosła smutek kojącą świeżość.
— Proszę bukiet, tatusiu, związałam go trawką.
Panna Mazeline wstała, Marek podał jej kwiaty. Wszyscy troje skierowali się ku wrotom. Tam przystanęli chwilę, nie mówiąc nic, pragnąc tylko oddalić chwilę rozstania. Marek otworzył nakoniec szeroko wrota, panna Mazeline wyszła i ze swego już ogródka odwróciła się i spojrzała ostatni raz na Marka, którego córka objęła rękami i złożyła głowę na jego piersiach.
— Żegnaj, przyjacielu.
— Żegnaj, przyjaciółko.