Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ca i długo płakali oboje, nie mówiąc do siebie ani słowa.
Nareszcie Genowefa, wahając się nieco, zagadnęła:
— Słuchaj, Marku, zdaje mi się, że lepiej byłoby nie zostawać dłużej u babki. Wyjedźmy ztąd jutro.
Ogromnie ździwiony, zapytał:
— Czyśmy się jej naprzykrzyli? Czy ci kazała zawiadomić mię o tem?
— O, nie, nie!... Przeciwnie, zmartwiłaby się bardzo. Ale trzeba znaleźć pozór, wymyślić jaką depeszę.
— Dlaczegóż nie moglibyśmy spędzić tutaj całego miesiąca, jak zwykle? Zachodzą, coprawda, drobne nieporozumienia, ale to nic ważnego.
Genowefa czuła się jakby zawstydzoną a nie śmiała wyznać mężowi głuchego niepokoju, który ją ogarnął na myśl, że przez jeden wieczór była zniechęconą do niego w atmosferze sztywnej pobożności, jaką ją otaczała babka. Zdawało jej się, że uczucia i przekonania, jakie miała za czasów panieńskich, powracały teraz i kłóciły się z obecnem jej życiem małżonki i matki. Minęło to jednak prędko i przez pieszczoty Marka odzyskała znowu ufność i wesołość. Obok siebie, w kołysce słyszała cichy, spokojny oddech Ludwiki.
— Masz słuszność, zostańmy i rób, jak ci każe obowiązek. Tak się przecież kochamy, że wszędzie nam będzie dobrze.