Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jętnie rękę Markowi, bo wiedział, że jest ulubieńcem inspektora akademii, Le Barazera. Spoglądał nań jednak zukosa, z po za nieśmiertelnych binokli, jakby zachęcając go do odejścia. Marek nie mógł zostać dłużej, choć przykro mu było opuszczać Simona, blednącego wobec człowieka, od którego zależał. Poszedł wreszcie do domu pod nowem wrążeniem niełaski Mauraisina, w którym przeczuwał zdrajcę.
Wieczór upłynął spokojnie. Ani pani Duparque, ani pani Berthereau nie mówiły o zbrodni i domostwo pogrążyło się w cichym śnie, jakby tragedya ulicy nie przeniknęła do wnętrza. Marek uważał też za stosowne nie wspominać jak ruchliwie spędził popołudnie. Tylko wieczorem, idąc na spoczynek, powiedział żonie, że jest zupełnie spokojnym o los Simona. Wiadomość ta ucieszyła Genowefę i rozmawiali długo w noc, bo nigdy nie bywali sami i nie mogli mówić swobodnie. Dopiero słodki sen łączył ich razem. Zrana, Marek z bolesnem zdziwieniem wyczytał w „Le Petit Beaumontais“ szkaradny artykuł przeciw Simonowi. Pamiętał sympatyczną wzmiankę z dnia poprzedniego, tak pochlebną dla nauczyciela; dość więc dnia jednego, aby nastąpił zwrot zupełny! Była tam dzika napaść na żyda; wyraźnie oskarżano go o popełnienie ohydnej zbrodni, nagromadzając z nadzwyczajną przewrotnością fałszywe przypuszczenia i wyjaśnienia. Co się stało, jaki tu przemożny wpływ podziałał, zkąd pochodził ten zatruty arty-