Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/685

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pani ma najzupełniejszą słuszność. Teraz i ja poznaję, że to był ten nieszczęśliwy. Taki był zmieniony, że się wahałem niepewny, chociaż byłem przekonany, iż gdzieś widziałem tego człowieka. Lecz jest to szczegół niezmiernie ważny. Przepraszam, muszę znów biedź, by wydać rozkazy.
Po oddaleniu się podprefekta, całe towarzystwo zaczęło rozważać grozę zdarzenia, nigdy nie słyszano o właścicielu kamienicy, podpalającym ją dla spalenia swoich lokatorów. Pan de Bourdeu napadał na brak nadzoru w domach zdrowia. Gniewał się srodze, albowiem drżał, że wraz z tym pożarem znika dla niego nadzieja posady prefekta, którą mu obiecał ksiądz Faujas.
— Szaleńcy są mściwi, wybornie pamiętają urazy, jakie mają do osób — rzekł z prostotą pan de Condamin.
Słowa te wprawiły wszystkich w zakłopotanie. Zapadło nagłe milczenie. Panie wzdrygnęły się, przejęte lekkim dreszczem a panowie zamieniali z sobą dwuznaczne spojrzenia. Płonący dom stał się teraz o wiele ponętniejszym. Znano sprawcę katastrofy. Oczy całego towarzystwa ćmiły się pod wrażeniem dramatu, jaki każdy z osobna tworzył w myśli, patrząc na dogasający już pożar.
— Jeżeli pan Mouret też zgorzał wraz z nimi, to liczba osób dochodzi do pięciu! — rzekł znów pan de Condamin, lecz panie z oburzeniem na niego spojrzały, nazywając go okrutnikiem.