Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/672

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lettes chorą moją Martę?... Ale nawet i to wygląda podejrzanie, nie wypowiedziałeś mi tego, co musisz wiedzieć w tej całej sprawie... Rozpytywałam Różę, chcąc dowiedzieć się coś bliższego, i okazuje się, żeś chciał wprost zajechać do mnie... Dziwi mnie również, żeś nie stukał mocniej do drzwi domu Marty, przecież byliby wam otworzyli... Tylko nie sądź z tego co mówię, że mam do ciebie urazę za przywiezienie do mnie mojego chorego dziecka... Owszem, wolę, że się tak stało... Przynajmniej biedactwo będzie otoczone swoimi w chwili zgonu... a tam niewiadomo jak by to było...
Macquart tak dalece się zadziwił, że przerwał mówiącej, pytając:
— Myślałem, że ksiądz Faujas jest z wami w jaknajlepszych stosunkach?...
Nie chcąc mu odpowiedzieć, zbliżyła się do Marty, która coraz ciężej oddychała. Po chwili znów się zwróciła w stronę Macquarta, który, stanąwszy przy oknie, ocierał ręką zapoconą szybę, spoglądając na niebo.
— Proszę, nie odjeżdżaj jutro zbyt rychło do siebie... muszę się z tobą rozmówić o tem wszystkiem.
— Dobrze. Ale doprawdy z tobą trudno trafić do ładu. Jednego dnia lubisz kogoś, wkrótce zaś ni z tego ni owego przestajesz być życzliwą. Mnie to wszystko jedno... ja się nikogo o nic nie pytam, na nikogo nie zważam, a robię tak, jak uważam za właściwe.