Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/636

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Róża z zadowoleniem słuchała tych pochwał i, zapomniawszy o gderliwości, zaczęła się uśmiechać. Ogień na kominie palił się jasno, gałęzie wiły się w płomieniach, opadając rozżarzonemi, czerwonemi węglami. Macquart znów napełnił filiżanki aromatycznem, gorącem winem i, podparłszy się łokciami na stole, spytał, nie patrząc na Różę:
— Więc twoja pani zjechała tutaj, nic nikomu nie mówiąc, z nagłej ochoty?...
— Oto lepiej niech pan o tem nie wspomina, bo znów zacznę się złościć... Pani zaczyna waryować tak samo jak on... sama nie wie, kogo lubi a kogo nienawidzi... Zdaję mi się, że musiała się dziś pokłócić z księdzem proboszczem... bo słyszałam jakieś krzyki na górze...
Macquart roześmiał się na całe gardło.
— Przecież żyli z sobą w zgodzie? — szepnął.
— Tak. Ale nie może być nie trwałego z taką postrzeloną głową, jaką ma pani. Przysięgłabym, że jej tęskno do kija, którym ją pan okładał każdej nocy. Chował go, ale po jego wyjeździe znaleźliśmy kij w ogrodzie.
Spojrzał na nią uważnie i znów spytał pomiędzy jednym a drugim łykiem wina:
— A może ona chciała zabrać męża z sobą do Plassans?...
— A niechże nas Bóg ustrzeże od podobnego nieszczęścia — zawołała Róża, wytrzeszczy wszy oczy. — A tożby pan narobił bigosu, wróciwszy do