Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/631

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle Aleksander zbliżył się ku niej i szepnął nad uchem:
— Niech się pani strzeże... zaczyna mieć wzrok, jak zwykle przed atakiem.
— Pan się myli — odszepnęła — on jest zdrów. Najzupełniej zdrów i muszę się widzieć z dyrektorem, aby mi pozwolił zabrać go natychmiast.
— Niech się pani strzeże! — krzyknął tym razem Aleksander, szarpnąwszy ją silnie za rękę.
Mouret, nie przestając mówić, zaczął się okręcać na piętach, zamilkł i padł jak maczugą powalone zwierzę. Rozciągnął się na ziemi, po chwili uniósł grzbiet i z niesłychaną zwinnością zaczął obiegać izbę, wzdłuż murów, pędząc na czworakach.
— Hu!... hu! — wył przeciągle chrapliwym głosem.
Uniósł się całem ciałem w górę i padł na podłogę bokiem, leżąc jak rozmiażdżony. Po chwili zaczął się wić jak wąż, bił się po twarzy pięściami, rozkrwawiał się paznokciami. Ubranie podarł na sobie w szmaty i leżał w pół nagi, straszny, zsiniały, podrapany, jęcząc i dysząc.
— Niech pani wyjdzie! — krzyknął dozorca.
Lecz Marta stała jakby przygwożdżona do podłogi. W ruchach nieszczęsnego swego męża poznawała sama siebie. Ona tak samo rzucała się na ziemię, tarzała się po podłodze swej sypialni, biła się i kaleczyła. Wyła tym samym głosem. Dy-