Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/610

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ło mi dobrze w moim kącie, nie miałam żadnych pragnień, nie wiedziałam, czem jest ciekawość poznania. Pocóż mnie zbudziłeś z mojego uśpienia?... Pocóż mówiłeś do mnie słowami, które wyryły mi się w sercu?... Pod czarem obcowania z tobą wstąpiłam w powtórną młodość mego życia... Jakże byłam szczęśliwą w pierwszych czasach naszej znajomości! Ogarnęło mnie jakieś ciepło nieznane i rozchodzące się po zdrętwiałych członkach całego ciała mojego... Serce uderzało mi żywo, czułam wyraźnie jego bicie. Byłam pełna słodyczy i rozbudzonych nadziei! Czasami śmiałam się z młodocianych moich porywów, ja, co powinnam była zapomnieć o młodości. Miałam czterdzieści łat skończonych a marzyłam, jakby wiosna we mnie zakwitła. Lecz tłumiłam szydercze porywy i oddawałam się szczęściu, tak dalece błogo mi z niem było. Spostrzegłam, że wchodzę na drogę wiodącą do źródła rzeczywistych rozkoszy, lecz nikt tej drogi nie przebył samotnie. Otóż chcę całkowitej obiecanej mi szczęśliwości! Wszak ona istnieje?... Wszak ona istnieć musi? Tęsknię i pragnę! Z pożądliwości goreję i konam, domagam się tych obiecanych rozkoszy! Pilno mi ich dostąpić, bo dni moje są krótkie! Zdrowie mam coraz słabsze, a nie chcę umrzeć oszukana. Wszak jest szczęśliwość?... Powiedz mi, że jest i że jej dostąpić z tobą mogę!
Ksiądz Faujas stał z założonemi rękoma i czekał, by skończyła, nie znajdując już wątku do płomiennych swych wyznań. Milczał, obojętnie patrząc w