Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

musiało być głucho, samotnie, po klasztornemu. Od czasu do czasu jedno z okien drugiego piętra uchylało się i widniała wtedy plama, oznaczająca sufit wynajętego mieszkania. Mouret, całemi godzinami czatował, by ujrzeć chociażby rękę otwierającą lub zamykającą okno, lecz nigdy nic nie dostrzegł, zauważył tylko, iż zawiasy okna nie wydają najmniejszego hałasu. Wogóle, sądzićby można, iż w mieszkaniu na drugiem piętrze, nigdy nie było nikogo.
W przeciągu całego pierwszego tygodnia, Mouret nie spotkał się ani razu z księdzem Faujas. Ta wieczna nieobecność, czy niewidzialność człowieka, żyjącego tuż obok niego, poczynała go drażnić i coraz silniej niepokoić. Chciał tego nie okazywać, starał się wyglądać obojętnie, lecz ciekawość przemogła i począł znów zadawać indagagacyjne pytania.
— Więc ty również jak i ja, nigdy ich nie widujesz? — zapytał się żony.
— Zdaje mi się, że widziałam go wczoraj, gdy wracał z miasta. Pewną wszakże nie jestem, bo matka jego nosi także czarne suknie, więc może to była ona.
Mouret zarzucił żonę pytaniami, tak iż była zmuszoną powiedzieć mu wszystko, co wiedziała.
— Róża mówi, że ksiądz Faujas wychodzi codziennie ze swojego mieszkania... prawie połowę dnia spędza po za domem. Co zaś do jego matki, to Róża powiada, że jest to zegar a nie kobieta.