Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/497

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzawszy po kolegach, kapitan rzekł tonem ojcowskim:
— Mój drogi, dla czego chodzisz z rozwiązanym trzewikiem?... Zawiąż go sobie!
Mouret spojrzał na swoje nogi, lecz jakby nic nie zauważywszy w nich szczególnego, mówił dalej. Nic mu jednak nie odpowiadano, więc zamilkł, postał jeszcze chwilkę, wreszcie odszedł zwolna w dalszą wędrówkę po mieście.
— Przewróci się, zobaczycie, że się przewróci — rzekł jeden z jegomościów, siedzących na ławce.
Znów wyciągnęli szyję, patrząc za odchodzącym, potem wstali, by dłużej go widzieć i znów któryś zauważył:
— Zupełnie jest nieprzytomny... biedne człoczysko... kupy się nie trzyma wszystko co plecie; najoczywiściej zwaryował.
Przy końcu alei Sauvaire, gdy Mouret przechodził koło klubu Młodzieży, znów powitały go szydercze śmiechy osób stojących przed drzwiami. Seweryn Rastoil pokazywał go giestem innym ludziom, szepcząc im coś na ucho. Moaret to spostrzegł i doszedł do przekonania, że to z niego szydziło dziś całe miasto. Spuścił głowę i ogarnięty strachem zaczął iść szybko, trzymając się, o ile możności pobliża domów. Pragnął, by go nie widziano, by go pozostawiono w spokoju, nie mogąc dociec, dla czego tak zawzięcie był dziś prześladowany. Skręcając w jedną z ulic, posłyszał