Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szczęście mam świadków! Państwo staniecie w mojej obronie, będziecie po stronie prawdy!
Czerniła męża i znęcała się nad nim bez żadnej przyczyny. Wszystko ją w nim niecierpliwiło i doprowadzało do złości. Każde jego słowo, giest, spojrzenie — wywoływały burzę z jej strony. Sam jego widok był do tego dostateczny. Łajała go zwłaszcza przy stole, gniewając się, że odchodził przed końcem obiadu.
— Mógłbyś poczekać i wstać od stołu razem z nami — mówiła cierpko, widząc, że Mouret składa spokojnie swoją serwetę i wstaje w milczeniu. — Zachowujesz się jak człowiek źle wychowany.
— Skończyłem, więc odchodzę — odpowiadał zwolna.
Marta upatrywała w tem chęć obrażenia proboszcza, więc nie powstrzymując gniewu, wołała:
— Wstyd mi robisz swoją rubasznością!... Życie z tobą jest nie do wytrzymania! Jedyną moją pociechą są państwo Faujas, którzy zaszczycają mnie swoją przyjaźnią. W ich towarzystwie znajduję osłodę gorzkiego mego życia... Bo ty umiesz mi tylko dokuczać... teraz udajesz, że nie umiesz zachowywać się przyzwoicie przy stole... uwziąłeś się, bym przy każdem śniadaniu i obiedzie musiała cię strofować... przyjemna sprawa! Siadaj, słyszysz, rozkazuję ci, byś usiadł napowrót! Nie chcesz jeść, to nie jedz... rób, co chcesz, ale zostawaj, dopóki my nie wstaniemy!