Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/393

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan powiada, że jestem złodziejką! — wrzasnęła Róża, przeskakując do niego z miną zaperzoną. — Lepiej byłoby trzymać język za zębami, niż gadać takie głupstwa! Ja złodziejką jestem nazwana przez pana, bo mnie pan widział sprzedającą pierścionek pani!... A zkądże pan wie, że pani mi go nie podarowała?... Nie każdy jest takim sknerą jak pan! Nie każdy, mając taki majątek, miałby sumienie pozostawiać swoją żonę bez grosza, na łasce własnej sługi... Niedalej jak dzisiaj, opłaciłam z moich pieniędzy mleczarkę... pani nie ma trzewików, chodzi obdarta jak nędzarka i pan myśli, że wobec tego ja będę jej przeszkadzała sprzedawać co jej pod rękę podpadnie?... Otóż niech pan wie, że będę jej pomagała, chociażby chciała dom po kawałku rozebrać i spieniężyć! Mając takiego jak pan męża, na wszystko może sobie pozwolić i dobrze robi, że przestała na pana zważać...
Mouret postanowił strzedz domu przed rabunkiem obu kobiet. Pozamykał szafy i klucze nosił przy sobie. Gdy Róża wychodziła na miasto, patrzał na nią z podejrzeniem, ocierał się o jej kieszenie lub wprost zaglądał do nich, gdy wydały mu się nieco zbyt pełne. Kilka rzeczy sprzedanych przez Różę odkupił i z wielką powagą postawił na miejscu, oglądając je z zajęciem, okurzając, ciesząc się głośno w obecności Marty, że „pokradzione przez kucharkę“ przedmioty zdołał odszukać, odzyskać i chociaż za drogie pieniądze, powrócił domowi. Wprost nigdy nie obwiniał żony,