Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Surin, rozochocony ulubioną swoją zabawą, śmiał się i biegał, podkasawszy jeszcze wyżej sutanę, włosy miał rozwiane, zawinięte rękawy, a z tych wysuwały się prawie do łokci gołe ręce, białe, drobne i kształtne jakby kobiece. Oznaczył dalszą odległość pomiędzy grającymi; panna Aurelia stała obecnie o dwadzieścia kroków od niego, pomimo to gra szła wybornie. Widząc, że tyle osób go podziwia, ksiądz Surin dokonywał cudów zręczności a panna Aurelia, pociągnięta jego mistrzowstwem grała także lepiej aniżeli kiedykolwiek. Rzucany przez nich wolant latał mięko, zakreślając półkoliste linie i to z taką nadzwyczajną regularnością, że patrzącym zdawać się mogło, iż niewidzialna nić łączy jedną rakietę z drugą i po niej sunie skrzydlata piłeczka. Partnerzy nie poruszali się nawet z miejsca, pewni celności rzucanych pocisków. Ksiądz Surin z przechylonym w tył torsem ukazywał piękność linij wysmukłego ciała swego.
— Zachwycająco, zachwycająco! — zawołał na głos podprefekt. Nie wiedziałem, że jesteś tak niezrównanym graczem, księże Surin! Winszuję, szczerze winszuję!
Rzekłszy to, zwrócił się do reszty towarzystwa pozostałego w parku, przyzywając swych gości słowami:
— Chodźcie państwo i podziwiajcie! Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego...