Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kach. Wreszcie nie widzę przyczyny mogącej wpłynąć na oziębienie tych stosunków.
Marta zaczęła się coraz częściej dziwić, że tyle osób pyta ją, o ile jej mąż toleruje obecność księdza Faujas. Niejednokrotnie czuła się zniecierpliwioną podobnemi dopytywaniami, i z trudnością powstrzymywała się od pokazania tego należącym do komitetu paniom, które, spotykając się z nią w ochronce, badały ją na przemiany. W rzeczywistości Marta czuła się teraz szczęśliwszą, niż kiedykolwiek. Ogarnął nią dziwny spokój, kochała teraz dom swój i ogród o wiele więcej, niż poprzednio. Żyła obecnie radośną nadzieją obietnicy. Wszak ksiądz Faujas prawie się zobowiązał być jej spowiednikiem, z chwilą gdy uzna, że ksiądz Bourette nieodpowiednio nią kieruje. Myśl mogącego ztąd spłynąć na nią szczęścia radowała ją niewysłowienie. Cieszyła się z naiwnością dziewczątka, któremu obiecano upragniony obrazek w nagrodę wzorowego sprawowania. Marta zdawała sobie sprawę, iż chwilami stawała się dzieckiem. Byle czem bawiła się serdecznie, miewała drobiazgowe zachcianki, ulegała z łatwością wzruszeniu, płakała często i nie wiedząc sama dla czego.
W pogodny, ciepły dzień wiosenny, Mouret zajęty był w ogrodzie przystrzyganiem wielkich krzewów bukszpanowych. Wtem spostrzegł Martę płaczącą w altanie. Zaniepokojony, zbliżył się ku niej, pytając: