Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mouret nadął policzki i wytrzeszczył oczy na znak zdziwienia a zawróciwszy się ku drzwiom z powrotem do stołowego pokoju, szepnął:
— Ej, pocieszy się prędko księżyna... dziś szlocha a jutro się rozpromieni, gdy go zamianują proboszczem na miejsce zmarłego... Przecież każdemu wiadomo, że ksiądz Bourette liczy na pewno na tę posadę...
Ksiądz Faujas, wyswobodziwszy się z ramion strapionego konfratra, zaczął się dopytywać o przyczynę zmartwienia. Dowiedziawszy się, zamknął z wielką powagą czytany brewiarz i słuchał pogrążony w własnych myślach.
— Compan chce koniecznie cię widzieć — szeptał drżącym głosem ksiądz Bourette — on na pewno nie dożyje do południa... Ach, jakiegoż ja tracę kolegę i przyjaciela!... Kochaliśmy się całe życie... W szkołach jeszcze... bośmy razem od początku szli przez życie... Chodźmy do niego... on koniecznie chce cię widzieć... przez całą noc dzisiejszą powtarzał mi, iż ty jeden masz energię wśród duchowieństwa w naszej dyecezyi... Przecież od roku nie wstawał z łóżka a nie znalazł się ani jeden ksiądz dość odważny, by go odwiedzić w czasie choroby... Ty jeden, chociaż znałeś go od tak niedawna, chodziłeś do niego regularnie każdego tygodnia... Ująłeś go tem niewymownie... Biedaczysko płakał, gdy o tem mówił... Chodźmy, mój drogi, nie mamy czasu