Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

glądając się po pustych nawach, patrząc na ołtarz, którego jarzące się świece gasił kolejno sługa kościelny. Jeżeli wydarzyło się, iż szła przez kościół w towarzystwie księdza Faujas, przyklękała przed ołtarzem, skoro on przyklękał, mówiąc sobie, iż tego wymaga prosta przyzwoitość. W jakiś czas później, żegnała się i przyklękała, chociaż jego nie było. Początkowo ruch ten był u niej czysto machinalny i na tem ograniczała się zewnętrzna jej pobożność. Z przyzwyczajenia zachodząc do kościoła, zastała tam Marta dwa, czy trzy razy tłum ludzi modlących się podczas solennego nabożeństwa. Przerażona, cofała się wtedy czemprędzej, jakby ją wystraszyła rozlegająca się z chóru muzyka organów.
— Powiedz mi, moja kochana, kiedyż przystąpisz do pierwszej komunii? — pytał Mouret, który bezustannie dokuczał jej złośliwie.
Marta nie odpowiadała na jego zaczepki, co najwyżej obrzucała go chłodno pogardliwem spojrzeniem, lub wpatrywała się w niego w słup stojącemi oczyma, w których migał przelotny płomień gniewu. Docinki jego stawały się coraz zgryźliwsze, wreszcie przemieniły się w coraz to gwałtowniejsze wybuchy gniewu.
— Do czego to podobne to zadawanie się z klechami! — wrzeszczał Mouret w dnie, gdy wróciwszy do domu, nie zastawał gotowego obiadu. — Wiecznie latasz po mieście, zaniedbując swe obowiązki. Mnie osobiście niewiele zależy na two-