Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeżeli państwo chcą jeść, to obiad już na stole — wyrzekła Róża, stanąwszy w progu i ze zwykłą opryskliwością w głosie.
— I owszem, i owszem, dzieci chodźmy na obiad — zawołał Mouret z nagłą wesołością i swobodą, jakby zapomniawszy o niemiłej rozmowie z żoną.
Wszyscy powstali, by przejść z tarasu do stołowego pokoju. Wtem Dezyderya, jakby zbudzona z zadumania, w które wpadła, kołysząc lalkę, rzuciła się ojcu na szyję i szepnęła z płaczem:
— Ojcze, stało się nieszczęście... jeden z ptaszków wyfrunął z klatki... tak wyfrunął i już go niema.
— Ptaszek ci wyfrunął?... biedactwo ty moje! No, nie martw się, poszukamy go, znajdziemy i napowrót zamkniemy do klatki.
Mouret głaskał córkę po główce, pocieszając ją, jak mógł najczulej. Dezyderya uparła się, aby poszedł z nią do ogrodu zobaczyć klatkę. Gdy ztamtąd wrócili, zostali Martę i obydwóch chłopców w stołowym pokoju. Przez otwarte okno wpadały wesołe promienie różowo zachodzącego słońca i opromieniały swym blaskiem ściany a zwłaszcza stół nakryty białym obrusem i zastawiony białemi talerzami. W tem różowem świetle wszystko zdawało się uśmiechać i wdzięczyć. Miłem był przedewszystkiem widok na ogród, którego drzewa urastały w cieniach wieczornych a wierzchołki kąpały się w złoto purpurowych toniach.