Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dając liczniejszą rodzinę. Odpowiadała grzecznie lecz ze zwykłą sobie powolnością i spokojem.
Około godziny jedenastej, Mouret rzucił karty i rzekł z pewną niecierpliwością:
— Czy to słychane rzeczy! Jeszcze i tę partyę przegrałem! Przez cały wieczór karty mi nie szły; ani razu nie mogłem zapanować nad grą... Może jutro będzie mi się więcej szczęściło... Bo przecież muszę się odegrać... Pani zechce być u nas jutro wieczorem?...
Zamiast matki, odpowiedział ksiądz, mówiąc, iż nie mogą tak codziennie nachodzić domu państwa Mouret, byłoby to nadużywaniem ich uprzejmej gościnności... Lecz Mouret, nie dając mu dalej mówić, wołał, zaklinając się:
— Ależ państwo nietylko iż nam nie przeszkadzacie w niczem, lecz przeciwnie, wyświadczacie nam prawdziwą łaskę... Wreszcie przegrałem i mam prawo proszenia o możność odwetu... Od tego nie ustąpię.. Wszak pani mi nie odmawia?... Jutro znów zagramy z sobą partyjkę?...
Zapadła decyzya, iż jutro powtórzy się dzisiejszy wieczór a gdy pożegnawszy się ksiądz i jego matka odeszli na górę, Mouret zaczął narzekać i niecierpliwić się, nie mógł bowiem pogodzić się z myślą, by ktoś lepiej od niego mógł grać w pikietę. Zwracając się do Marty, rzekł z wybuchem gniewu:
— Cóż ta stara myśli, może sobie wyobraża, iż lepiej gra odemnie?!.. A to byłoby paradne! Wy-