Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/657

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie stanął w jego obronie, ci nawet, którzy dotąd w niego wierzyli i dobroci jego ufali! Bodaj by zginął marnie, samotny, opuszczony, hańbą okryty!
Pani Karolina podniosła oczy ku niebu. Znajdowała się na placu naprzeciw gmachu giełdy. Zmrok wieczorny zapadał, niebo było szare, tylko na zachodzie poza gmachem unosił się jakby dym pożaru, jak gdyby krwawa łuna złożona z ogni płonących w mieście, które szturmem zdobyto. Szary i ponury gmach giełdy rysował się dziwnie posępnie po rozpaczliwej tej katastrofie, za sprawą której stał pusty, podobny hali, którą nędza zdziesiątkowała. Była to straszna peryodycznie powtarzająca się epidemia, która co dziesięć lub piętnaście lat wymiata rynek, siejąc zniszczenie naokół. I lata całe czekać trzeba, aby zaufanie obudziło się znowu, aby wielkie banki powstały z ruin aż do dnia, w którym namiętność gry podsycana stopniowo, rozpocznie na nowo zło, sprowadzi nowy kryzys i znów wszystko w niwecz obróci. Tymczasem jednak poza rdzawym dymem wijącym się na krańcach widnokręgu, w dochodzącym z oddali gwarze wielkiego miasta słychać było głuchy trzask, zdający się być zapowiedzią końca świata.