Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

polan do kominka a zauważywszy, że ogień wygasł zupełnie, zaczęła go sama rozpalać, nie chcąc przywoływać służącego. Niełatwe to było zadanie: nie mając wiórków na podpałkę, podkładała po jednym stare dzienniki, dopóki drzewo nie zajęło się wreszcie. Klęcząc przed kominkiem, śmiała się sama z siebie, spokojna, szczęśliwa a zarazem spokojem swym zdziwiona. Oto znowu minęła chwila stanowczego przełomu w jej życiu a przecież nie straciła jeszcze nadziei... nadziei czego?... nie wie sama... nadziei, która wypływa z wiekuistej nieświadomości końca życia jednostki, końca istnienia całej ludzkości... Żyć — czyż to nie dosyć, aby życie to było balsamem gojącym rany, przez nie samo zadane?... Po raz setny może przeszła myślą wszystkie niedole, jakich dotąd zaznała: nieszczęśliwe pożycie małżeńskie, nędzę w Paryżu, opuszczenie przez jedynego człowieka, którego prawdziwie kochała; dużo przecierpiała a jednak po każdym nowym zawodzie odzyskiwała energię żywotną i nieśmiertelną radość, dzięki której mogła iść dalej po gruzach własnego szczęścia. Wszak i w tej chwili wszystko w proch się rozsypywało! Zastanawiając się nad ohydną przeszłością kochanka, nie mogła już mieć dla niego szacunku. A jednak podobna świętym niewiastom, które rano i wieczór opatrują wstrętne rany, wiedząc, iż one nigdy się nie zabliźnią, czuła, że i nadal należeć będzie do niego; wie, że on żyje z innemi kobie-